Przy starym trakcie, co wiódł ongiś ze wschodu na zachód przez lasy i knieje, stały z rzadka chaty węglarzy, co z karczów drzewnych węgiel wypalali i terpentynę robili. Gdzie tylko kawałek puszczy z drzew ogołocili i zrobiła się wielka polana, zaraz ją ludzie zasiedlali i z runa leśnego, i z polowań żyli. Tak było w dolinie Supraśli i Płoski, gdzie z czasem osada powstała. Rozrastała się ona powoli, bogacąc się w ludzi i bydło, i konie pociągowe. Aż w końcu kuźnię trzeba było postawić, bo przejeżdżający tym traktem kupcy i wojowie konie kuć musieli.
Osada, o której tu mowa, mało była w Królestwie Obojga Narodów znana. Aż kiedyś przejeżdżał tędy na Litwę ze swoją świtą bogaty kupiec.
Dobry to był człowiek i bogobojny. Ludzie nazwali go Bonifacy, co "dobrze czyniący" znaczy. Taka nazwa do niego przylgnęła, odkąd popasał w tej osadzie wiosenną porą, kiedy roztopy zamieniły rozwidlenie rzek Płoski i Supraśli (wtedy jeszcze Sprzęślą zwaną) w wielkie rozlewisko. Pan Bonifacy grosza nie skąpił dla wdów i sierot i kuźnię we wsi postawił. Kowalowi, co z nim podróżował, przyuczyć kazał jednego z mieszkańców osady do tego fachu. Uczeń ten Jan miał na imię, bo urodził się w Noc Świętojańską. Janowi dobrze wiodło się w życiu, bo traktem tym coraz więcej bogatych kupców podróżowało i konie kuć musieli. A kowal Jan tak ci był zręczny, że cudeńka wykuwał z żelaza!
Aż tu kiedyś zdarzyło się, że sam król Zygmunt August z Litwy do swojego Knyszyna wracawszy, postój sobie w tym miejscu wymyślił. Starzy mówili, że pono monarcha podczas łowów w Puszczy Knyszyńskiej zabłądził i przypadkowo tu się znalazł. Jak było, tak było. Co komu do tego - powiadają inni. Fakt jest faktem, Zygmunt August, król Polski i Litwy w osadzie tej popasał.
Monarcha ucieszył się bardzo, kiedy po drodze natknął się na kuźnię Jana. A dowiedziawszy się o jego zręczności, w te słowa przemówił do kowala:
- Ukuj, mistrzu Janie, cztery podkowy dla mojego wierzchowca. Jak będą wszystkie równe i bezbłędnie wykonane, to złotem hojnie zapłacę.
Uradował się kowal na królewskie zlecenie i przeżegnawszy się splunął w garść i zabrał się ochoczo do pracy. Nie minęła godzina i mistrz Jan wyłożył przed królem cztery śliczne podkowy. Król brał do rąk każdą podkowę po kolei, przekładał jedną do drugiej i nadziwić się nie mógł tak mistrzowskiej robocie. Wreszcie zawołał rad wielce:
- Dobrześ dzieło wykonał, mistrzu Janie! A oto twoja nagroda...
Tu dworzanin zawiesił na jednej szali cztery podkowy, a na drugiej spory mieszek złotych dukatów. Król uśmiechał się tylko, widząc, że szale się wyrównały i powiedział:
- Dołóż jeszcze mieszek, dworzaninie, nie żałuj. Za taką robotę chcę po królewsku mistrza nagrodzić!
I dworzanin rzucił na szalę jeszcze jeden mieszek dukatów, aż podkowy podskoczyły do góry, omalże nie spadając z wagi.
- To wszystko twoje, mistrzu! - zawołał król i uśmiechnął się szeroko.
- Nie jestem godzien, Miłościwy Panie, tak hojnej nagrody! - zawołał, skłoniwszy się nisko, wielce wzruszony kowal.
- A masz syna? - spytał nieoczekiwanie monarcha.
- Tak, mam, Najjaśniejszy Panie...
- Chcę go zobaczyć...
Jan, kowal, poszedł po swojego jedynaka. I za chwilę przyprowadził przed oblicze króla jasnowłosego młodzieńca o niebieskich oczach, wysokiego jak drzwi kuźni. Ukłoniwszy się nisko monarsze, młodzieniec stał zażenowany...
Król przyjrzał mu się dokładnie i zapytał:
- Jak cię zowią, synu?!
- Takoż jak ojca, Jan! - odrzekł teraz rezolutnie młodzieniec.
Król zamyślił się. Kowal spojrzał w twarz monarchy i zobaczył w jego oczach łzy. Stali tak przez chwilę w milczeniu, wreszcie monarcha zapytał:
- Oddasz mi, Janie, swojego jedynaka? Giermkiem moim zostanie...
Kowal zasmucił się na tę propozycję. Nie chciał sprzeciwiać się królowi, ale też ojcowskie uczucie było silniejsze. Po krótkiej walce ze sobą odrzekł z godnością:
- On nigdzie nie pójdzie. Jego miejsce jest tutaj, przy ojcu. Kowalem po mnie zostanie! - To powiedziawszy, mistrz Jan otarł łzy wierzchem dłoni, oczekując z niepokojem na słowa monarchy. Bał się, że gniew króla spaść może na niego. Ale nic takiego się nie stało.
- Wiedziałem, że tak postąpisz, dobry człowieku - odrzekł król wzruszony. A za chwilę dodał: - Chciałem twojego syna obdarzyć wielkimi zaszczytami, może nawet usynowić - dorzucił szeptem. A potem pełnym głosem dodał: - Ale nie nalegam... Atoli pamiętaj, że mój dwór w Knyszynie stoi dla was otworem!
Tu monarcha otarł ukradkiem jeszcze jedną łzę, co spłynęła mu z oczu i stłumionym głosem rzekł zdecydowanie:
- Odmową królewskiej prośbie zaświadczyłeś, jak bardzo miłujesz swojego syna. A wiedz, że miłość dla mnie też wiele znaczy - dodał zapewne pomyślawszy o Barbarze Radziwiłłównie.
Skończywszy tę rozmowę monarcha odwrócił się i chciał dosiąść podstawionego mu konia, kiedy dworzanin szepnął mu coś do ucha. Król uśmiechnął się szeroko i rzekł do młodzieńca:
- Chodź tu, synu, chciałem cię o coś jeszcze zapytać. Słyszałem, że za rzeką mieszka piękna dziewczyna, którą o rękę chciałeś poprosić. Ale rzadko się z nią widujesz, bo chcąc z nią się spotkać musisz wpław przechodzić rzekę... Azali to prawda?
Młodzieniec zarumienił się po same uszy i odrzekł z rozbrajającą szczerością:
- Żywa to prawda, Najjaśniejszy Panie! I zaraz dodał: - A co się tyczy trudów spotkania z moją umiłowaną, to żadna przeszkoda nie jest mi straszna!
Król ucieszył się na tę odpowiedź i rzekł głośno, żeby wszyscy słyszeli:
- Odtąd nie będziesz musiał wpław rzeką przechodzić, by spotkać się ze swoją ukochaną. Most na rzece postawić kazałem!
Młodzieniec padł do stóp króla i ze łzami w oczach zaczął mu dziękować. Dworzanie podnieśli chłopaka i doprowadzili do ojca. Monarcha dosiadł konia i odjechał ze swoją świtą. Po niedługim czasie przyjechali cieśle z Supraśla i most w ciągu kilku dni postawili. Odtąd królewski trakt wiódł przez Supraśl, a osada owa Królowym Mostem zwać się zaczęła.
|